Trzy lata temu byłem w bazie nurkowej na tzw. Drodze Atlantyckiej. Udało się wtedy dodać kilka dni zwiedzania Szwecji i Norwegii, ale było to za mało. W tym roku postanowiliśmy połączyć dwa wyjazdy – zwiedzanie Norwegii oraz nurkowanie.
W dobie koronawirusa wydaje się, że Norwegia to w miarę bezpieczna destynacja. Wprawdzie trzeba przepłynąć promem (transport publiczny, którego staram się unikać) oraz przejechać przez Szwecję, ale na miejscu jest dużo przestrzeni, 10 razy mniejsza gęstość zaludnienia niż w Polsce, no i nie więcej niż 30 nowych przypadków COVID-19 dziennie.

Cóż, że przez Szwecję
Królestwo Norweskie dodało do naszego wyjazdu szczyptę dreszczyku. Zanim dotarliśmy do Norwegii Polska dostała się na czerwoną listę, która oznaczała 2 tygodnie kwarantanny po przekroczeniu Norweskiej granicy. Na szczęście wyjechaliśmy 11 sierpnia i mieliśmy zamiar dotrzeć do Norwegii 12, a zakaz wjazdu obowiązuje od 15 sierpnia.

Wyruszyliśmy po południu do Świnoujścia, gdzie wsiedliśmy na prom linii Unity Line. Tę część trasy pokonujemy naszym nowym kamperem zrobionym z Toyoty Hilux, a jadą z nami mój szwagier i siostrzenica. Prom ruszył o godzinie 23, a w Ystad jesteśmy po szóstej rano, więc mamy przed sobą cały dzień i wspaniałą pogodę.

Pomimo, że przez Szwecję powinno się przejechać w maseczkach, z zamkniętymi oknami i nawiewem przełączonym na obieg wewnętrzny, postanawiamy zatrzymać się po drodze by zobaczyć miasteczko Fjällbacka, gdzie urodziła się moja ulubiona pisarka Szwedzka – Camilla Läckberg. Zresztą we Fjällbace są umiejscowione jej kryminały.

Miasteczko jest niewielką urokliwą osadą rybacką, w tej chwili żyjącą głównie z turystyki. Niedaleko Fjällbacki (jak to odmienić?), w drodze do Tanumshede, znajdują się rysunki naskalne (petroglify) datowane na epokę brązu. Ryciny te wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Największy (w całej Skandynawii) nazywa się Vitlyckehäll.

Po drodze jemy lunch i jedziemy dalej. Wcześniej, na stacji benzynowej kupiliśmy szwedzki przysmak – cynamonki. Kinga (moja siostrzenica) do końca wyjazdu utrzymywała, że te szwedzkie są najlepsze i wszelkie próby norweskich cynamonek kończyły się wspomnieniem tych pierwszych.
Granice przejeżdżamy bez problemu. Pogranicznik zadał wprawdzie głupie pytanie „dokąd jedziemy” i odpowiedź, że „do Norwegii” mu nie wystarczyła, po krótkim wyjaśnieniu, że mamy zamiar nurkować we fiordach, wpuścił nas. Dalej tylko autostrada dzieliła nas od Oslo.
Oslo
Oslo przywitało nas popołudniowymi korkami, ale ponieważ apartament, który mieliśmy zarezerwowany znajduje się w samym centrum, jechaliśmy cały czas w przeciwnym kierunku niż stojący w korkach Oslanie (chyba się nie obrażą?). W centrum nie było już prawie samochodów, zanim tam dotarliśmy, większość zdążyła się ewakuować. Po uiszczeniu opłaty zaparkowaliśmy przed samym apartamentem, rozpakowaliśmy się i ruszyliśmy w miasto.
Na początek ogrody przy pałacu królewskim. Jak to Kinia powiedziała, nie jest to pałac Buckingham, ale w parku znaleźliśmy dziwaczne figury, które wybrała księżniczka.
Ruszyliśmy dalej do Aker Brygge, dzielnicy wcześniej przemysłowej, a teraz pełnej apartamentów z widokiem na fiord oraz knajpek. Napatoczyła się włoska knajpa Jamiego Olivera i musieliśmy spróbować, czy sława i smak się zgrywają. Nie było to nic szczególnego, ale makaron z owocami morza mi smakował. Kinga stwierdziła, że pizza Margerita (czy tym razem Julietta), którą zamówiła, jest najlepsza na świecie.
Po obiedzie przeszliśmy przez główną Karl Johans gate i dotarliśmy do gmachu opery… cóż za widok… w sam raz na następny odcinek Bonda. Gmach zbudowany jest z białego marmuru i przypomina górę lodową, na którą można wejść. Ogromne powierzchnie wyciosane z marmuru naprawdę robią wrażenie. Adam (mój szwagier) tutaj pewno wykazałby się elokwentnymi peanami.
Został nam jeszcze tylko szklany most nad torami i widok na kod paskowy – wieżowce w „Oslańskim downtown”. Potem wymęczeni wróciliśmy do apartamentu.
Rano postanowiliśmy wjechać na Holmenkollen, wzgórze ze słynną skocznią narciarską, zbudowaną notabene przez Polaków. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na Oslo. Zaskoczyła nas ilość rolkarzy, którzy jeździli na nartach z rolkami. Widząc to, można zrozumieć skąd sukcesy norweskich biegaczy narciarskich.
A, nie obyłoby się bez trolla. Oczywiście Agnieszka ma z nim zdjęcie.
Przez południową Norwegię do Bergen
Ruszamy w stronę Bergen przez okolice parku narodowego Hardangervidda. Jedziemy w większości niezamieszkałymi okolicami i towarzyszą nam tylko góry, tundra, rzeki i jeziora. Widoki zapierające dech w piersiach. Po drodze trafiamy na największy kościół słupowy w Heddal. Ciekawostką jest to, że mimo, że kościół jest z XIII wieku, aż 30% drewna jest orginalne.
Po drodze jest dużo wiosek, w których prawie wszystkie domy mają dachy pokryte łąką. Przy ciemnych drewnianych ścianach tak wtapiają się w krajobraz, że aż trudno je dostrzec.

Po drodze jedziemy ciekawym odcinkiem drogi, która prowadzi przez górskie jeziora i wije się wąską groblą łączącą wyspy na tech jeziorach. Jesteśmy poniżej lodowca, więc pojawia się też dużo śniegu.

Po przejechaniu 11 km tunelu pod lodowcem Folgefonna docieramy do fiordów atlantyckich. Na noc zatrzymujemy się na kempingu koło wodospadu w Ænes, gdzie wieczorem, oglądając zachód słońca z nadmorskich skał, dostrzegamy orkę.
Do Bergen docieramy następnego dnia przed południem. Na zwiedzanie miasta przeznaczamy 2 godziny. Odwiedzamy port oraz zabytkową dzielnicę Bryggen.
Kinia szuka graffiti namalowanych przez słynnego Banksy’ego, ale znaleźliśmy tylko podejrzanie wycięty kawałek tynku w jednej z uliczek. Nie oznacza to, że w Bergen nie ma ciekawych murali, można je znaleźć w różnych uliczkach.
W porcie zjedliśmy najpierw kanapkę ze świeżym krabem a przed wyjazdem podobno najlepsze fish’n’chips w całej Norwegii. Czy było najlepsze, nie wiem, ale mi smakowało. Świeża ryba w panierce, chrupiące frytki, sos tatarski i ocet (mild vinegar) na frytki. To jest to co tygryski lubią najbardziej 😉
Dalej na północ
Noc postanawiamy spędzić u stóp lodowca Jostedal. Jest tam jeziorko z mleczno-błękitno-lazurową wodą i wodospady spływające z lodowca. Próbowaliśmy trochę powędkować na błystkę z Chorwacji, ale nic nie brało. Nie jestem pewien czy tam w ogóle jest jakieś życie, bo woda lodowata.
Adam z Kingą śpią w domku zwanym tutaj „hytte” a my obok w naszym kamperze. Od właściciela ośrodka kupiliśmy jajka, ale jakieś takie malutkie. Jutro czeka nas ciekawy kawałek trasy – droga numer 63.

O poranku ruszamy. Pierwszy cel to punk widokowy Dalsnibba, określony jako najwyższy punkt widokowy, z którego widać fiord. Zawsze znajdzie się jakieś „naj”, ale widok na fiord Geiranger, także wpisany na listę UNESCO, zapiera dech. Normalnie, do tego krańca fiordu cumują wielkie wycieczkowce, ale COVID chyba rozwalił tę gałąź turystyki masowej, i bardzo dobrze, w mojej opinii.
Droga w dół do Geiranger jest tak malownicza jak kręta. Zatrzymujemy się na słynne ujęcie z norweskich katalogów turystycznych i w końcu dojeżdżamy całe 1500 m w dół do poziomu morza. Stamtąd znów w górę serpentyną 11 zakrętów, każdy prawie o 180° w stronę drogi trolli.

Ale wcześnie jeszcze jeden prom. Tylu tuneli i promów, co zaliczyliśmy w tej trasie, trudno szukać gdzie indziej na ziemi (chyba). Dalej drogą 63 docieramy do Trollstigen (tłumaczona chyba jako „drabina trolli”). Znów piękne widoki, wodospady i serpentyny w dół.

W końcu docieramy do bazy nurkowej na Drodze Atlantydzkiej.
