Lecieliśmy do Australii z Taipei całą noc – 9 godzin. Samolot był nowym modelem ChinaAirlines i każdy przed fotelem miał swój telewizorek co bardzo spodobało się Filipowi. Można było sobie wybierać filmy i bajki. Kamil jak zwykle poszedł spać.
Sydney zobaczyliśmy z samolotu i dopiero pod koniec naszej podróży je zwiedziliśmy.
Auto wypożyczyliśmy poza miastem niedaleko lotniska i nie wracając do miasta ruszyliśmy na południe w podróż do Melbourne.
Jak duże jest takie auto przekonaliśmy się przy supermarkecie gdzie nie mogliśmy zaparkować. Nie było miejsca na ciężarówki, ale po godzinnym jeżdżeniu po parkingu wreszcie nam się udało. Zrobiliśmy zakupy typu zupki w puszkach, kiełbaski, jogurty (prawie takie jak w Polsce), owoce no i australijskie winko i ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca do pierwszego noclegu. W aucie mieliśmy toaletę, prysznic, lodówkę, mikrofalówkę, kuchenkę gazowa, telewizor, czajnik elektryczny, toster, naczynia na 4 osoby i otwieracz do wina:). Można powiedzieć że wyposażenie było jak w domu.
Niestety aby korzystać z mikrofali czy innych przedmiotów elektrycznych musieliśmy spać na kempingach, gdzie były miejsca z prądem. Lodówka była zasilana z dodatkowego akumulatora który ładował się jak jechaliśmy, tak więc działała cały czas.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w „Windang Beach Tourist Park” położony pomiędzy jeziorem i oceanem.
Jak już się podłączyliśmy do wody i prądu przyszła kolej na przygotowanie kolacji, na która kupiliśmy sobie kiełbaski na grila. Na polu biwakowym były gazowe grile do powszechnego użytku. Jak się potem okazało australijczycy grile mają w każdym parku i miejscu na biwak, czy piknik. Kontrolnie kupiliśmy węgiel no i kiedyś nam się przydał, ale jedna paczka z 2 nam została. A grila jedliśmy prawie codziennie na kolację. Wojtek marynował dzień wcześniej mięso i wieczorem robiliśmy sobie na miejscu noclegu kolacje. Wracając do naszych kiełbasek (podobnych do polskich) Wojtek je smażył koło jeziorka gdzie było pełno mew i pelikanów.
Na widok pięknych dużych ptaków, które do tej pory widzieliśmy tylko w ZOO, każdy chwycił za aparat. No a ja poszłam do auta po kamerę oczywiście. No i wyobraźcie sobie że w tym czasie gdy Wojtek robił zdjęcie dzieciakom jak karmią mewy i pelikana, który przyleciał z jeziora na trawę, łakome mewy zjadły wszystkie kiełbaski z grila. Zdążyłam uratować jedną. Na szczęście zrobiliśmy większe zapasy i mieliśmy jeszcze jedna paczkę kiełbasek, ale jedliśmy je już w aucie, bo na dworze było ciemno (słońce zachodziło koło 20), więc już nie było widoku na jeziorko. Rano poszliśmy obejrzeć plażę z drugiej strony ośrodka. Było to pierwsze nasze spotkanie z oceanem. Niestety jak widać na zdjęciu było pochmurno chociaż ciepło, ale nie wystarczajaco aby się wykąpać.
No i tak zaczął się drugi dzień naszego pobytu. Jadąc na południe wzdłuż wybrzeża, widzieliśmy piękne widoki. Byliśmy też zobaczyć wielką dziurę przez którą wytryskiwała woda na kilka metrów w górę.
Wioski były przepiękne, wszędzie tylko domki, ładne trawniczki, jak z bajki.
No i w jednej takiej ładnej wiosce mieliśmy okazje pierwszy raz zobaczyć dzikie kangury. Jadły sobie trawkę pomiędzy domkami. Jak na pierwszy kontakt z nieznanym zwierzem nie podchodziliśmy zbyt blisko. One raczej nas się nie bały, bo nie uciekły. Dzieciaki zachwycone bo już widziały kangury, my też już widzieliśmy wcześniej, ale na drodze, których podczas całej podróży było mnóstwo (mam na myśli tych zabitych przez auta). Myślę że kangurów w Australii jest więcej niż u nas dzikich psów.
A kolorowych papug było chyba tyle ile u nas w Polsce jest gołębi. Szkoda tylko że nie chciały podlecieć bliżej bo zdjęć to raczej im nie zrobiłam, może 2.
Znaleźliśmy kolejny kemping na nocleg równie piękny jak ten pierwszy. Na każdym kempingu są też fajne place zabaw dla dzieci. Jeden na zdjęciu. Jak na lato przystało krzewy były kolorowe.
Po kolejnej nocy udaliśmy się na górę Kościuszki. I w ten dzień wstaliśmy chyba już o 6 aby o 8 wyjechać. Około 2 godzin zajmowało nam pakowanie się i zjedzenie śniadania. Stwierdziliśmy że lepiej wcześniej wstać i szybciej dojechać na miejsce noclegu, niż szukać go po nocy. No i dni były bardzo długie. Po drodze na g. Kościuszki (Filip miał problem z zapamiętaniem nazwy i mówił góra Kopciuszki) zwiedziliśmy fabrykę serów w Bega. Dzieci mają zdjęcia przy dorodnej krowie symbolizującej obfitość w mleko (miała 8 nóg) i jak ją doją. Jak się pociągało za wymiona to leciała woda, a można było sobie spróbować jak się doi krowę. Oczywiście każdy z nas spróbował. No i na tym dziś zakończę relację.
Na kemping pod górą Kościuszki zajechaliśmy w porze lunchu, aby mieć czas na przygotowanie symbolicznej kolacji Wigilijnej. Ale to już w następnym liście.
Wszystkie wpisy znajdujące się w serii Australia 2003/2004:
- Z Sydney na Górę Kościuszki
- Kosciuszko National Park
- Ninety Miles Beach
- Wyspa Filipa
- Melbourne
- Skansen Sovereign Hill
- Jenolan Caves
- Góry Błękitne
- Sydney
Film z naszego wyjazdu znajduje się na Youtube pod adresem: Święta w Australii 2003/2004.
Zapisz się do naszego newslettera by dostawać powiadomienia o nowych wpisach oraz nasze okresowe podsumowanie. Nie wysyłamy spamu, dostaniesz nie więcej niż kilka maili w tygodniu. Jeśli chcesz dostawać tylko podsumowanie, to wybierz taką opcję w formularzu.
Gdybyś chciał się podzielić tym artykułem ze swoimi znajomymi, użyj ikonek poniżej, by dodać go do różnych mediów. W ten sposób będziemy w stanie dotrzeć do większego grona czytelników.
Zapraszamy też do komentowania pod artykułem. Będzie nam bardzo miło wiedzieć, że ktoś czyta nasze wpisy i interesuje się tym, co robimy i o czym piszemy. Dziękujemy.